Orlen Warsaw Marathon – narodowe święto biegania

Do stolicy na młodą ale bardzo znaną imprezę wybrało się ośmiu śmiałków w tym dwóch debiutantów. Jedni z hałasem od pół roku, inni z partyzanta, a jeszcze inni jak na last minute :).

Do Warszawy wyjeżdżamy w sobotę rano razem z Mariuszem, Łukaszem i Markiem i po około trzech godzinach meldujemy się na Narodowym po pakiety, a właściwie w okolicy bo teraz trzeba gdzieś zaparkować, a nie przywieźć pamiątek jak ekipa z Poznania. Jak już się udaje to droga na stadion też nie jest taka prosta choć jest w zasięgu ręki. Czterech prowincjuszy w wielkim mieście 😂 Ostatecznie jednak dajemy radę i wbijamy na PGE Narodowy. Ja akurat miałem okazję widzieć stadion po raz pierwszy i zaprawdę powiadam Wam robi wrażenie, na pewno wpadnę tu jeszcze raz ale już na jakiś meczyk. Na miejscu odbieramy pakiety i spotykamy kolejną część ekipy: Mariusza i Sławka z Agnieszką.

Krótkie pogaduchy, przekazanie Marka i w trójkę jedziemy na naszą miejscówkę, która okazuje się być 10-15 min. spacerkiem od miejsca startu czyli póki co wszystko idealnie. Po meldunku trzeba iść na michę bo Mariusz głodny jest drażliwy jak kobieta wiadomo kiedy, no i na miasto spełnić parę marzeń Łukasza. Jeszcze gdzieś w międzyczasie na plaży przy Narodowym spotykamy się z Leszkiem, a po powrocie grzecznie, tylko izotonik, produkcja soku z gumijagód i spać. 🙂 Dobre sobie, spać, nie wiem kto normalnie śpi przed maratonem, na pewno nie ja, szczególnie jak ktoś pół nocy łazi po pokoju 😛

A rano szybkie śniadanko, „Czarne chmury” w TV i spadamy na start. Z całej ekipy nie spotkaliśmy się tylko z Pawłem, który umówił nas pod pomnikiem jakiegoś Adriana czy coś. Obeszliśmy pół Warszawy, Chopina, Syrenkę, najnowsze schody i Grób Nieznanego Żołnierza i nic…

Dobra tutaj kończą się pierdoły a zaczyna prawdziwe życie. Maraton to taki start, który nigdy nie wiadomo jak się skończy, a każdy przeżywa go na swój własny indywidualny sposób więc ja opiszę go ze swojej strony.

Przygotowany byłem jak nigdy, długie wybiegania, nic nie boli, trasa praktycznie płaska jak stół, dzisiaj musi pójść dobrze (dla mnie dobrze to 4:10). W maratonie nic nie musi, tylko może. Na początku trasy mamy króciutki podbieg na Stare Miasto, którego na tym etapie nie da się nawet poczuć, a potem już lekko z górki albo płasko. Niby grzeje ale póki biegniemy między wysokimi budynkami to jest nawet chłodno a wiatr hula jak w Czeladzi na Gdańskiej. Dopiero od 17 km nie ma już gdzie się schować przed słońcem. Przez 32 km biegnie mi się świetnie, średnie tempo 5:47/km czyli lepsze niż zakładałem i nie przeszkadza mi nawet słońce. Jest super i nagle bęc, najpierw ból kolana więc postanawiam przejść na chwilkę do marszu żeby dać stawom troszkę odpocząć i wtedy po plecach poklepuje mnie Mariusz, odbierając mi tym samym resztki motywacji 😉 Żartuję, Mariusz próbuje mnie jeszcze poholować ale daję radę jakieś kilkaset metrów i znów spacerek. Nie było jeszcze tak źle bo w kilometrze przebiegałem ok. 700 metrów więc nawet w tym trybie dobiegłbym w dobrym dla mnie czasie ale od ok. 37 km ból nie dał mi praktycznie biec wcale, max 100-150m i znów marsz. No i tak dokulałem się do mety na którą zaciskając zęby oczywiście wbiegłem. Jeszcze tylko telefon do kumpla z TVP żeby czasem nie pokazali jak maszeruję i można świętować. Tak, świętować bo mimo wszystko jest co. I już nie mówię, że to ostatni raz. Przecież nie dam się jakimś kolanom i wyprzedzać Mariuszowi.

Reasumując jednym poszło lepiej niż myśleli innym gorzej niż chcieli ale wszyscy w całości dotarli do mety, a uwierzcie nam, łatwe to nie jest. Gratulacje dla Marian, Sławek, Leszek, Marek, Paweł a debiutantów Mariusz i Łukasz w szczególności. Widzimy się znów gdzieś na trasie. 🏃‍♂️🏃‍♂️🏃‍♂️🏃‍♂️

PS Była to chyba najbardziej perfekcyjnie zorganizowana impreza biegowa na jakiej byłem, chociaż wcześniejsze perypetie z terminem i trasą tego nie zapowiadały. Wszystko dopięte na ostatni guzik, niczego nie brakło, polecam każdemu to wyzwanie.

MB

Orlen Warsaw Marathon