Na ten moment czekaliśmy kilka długich miesięcy i w końcu stało się, nadszedł dzień wyjazdu na Półmaraton Gór Stołowych. Dziś już trudno przypomnieć sobie kto kogo do tego namówił, ale faktem jest, że spora część drużyny #czeladzbiega dotarła w piątek do Karłowa z zamiarem pokonania po raz pierwszy w życiu prawdziwie górskiej trasy na dystansie 21 km. Przeważała radość i ekscytacja, ale gdzieś w głowie każdego z nas czaiła się niepewność jak to będzie, czy ciężko, w co się ubrać, co zabrać do jedzenia i picia, no i najważniejsze: czy zabrać kije?! 😀 Piątek upłynął na zjeżdżaniu się ekipy na miejsce noclegu, spacerach po Kudowie i wieczornym ognisku, przy którym czas zleciał jak z bicza strzelił.
Nawet nie zauważyliśmy, a już był sobotni poranek i start biegu ultra na którym także była nasza reprezentacja. Z czeladzkimi ultrasami spotkaliśmy się na starcie. Z podziwem patrzyliśmy na śmiałków, którzy postanowili po raz pierwszy zmierzyć się z dystansem 54 km górskiej trasy. Słowa otuchy, kopniak na szczęście i poszli. W oczekiwaniu na ich dotarcie do mety, czas umilaliśmy sobie zwiedzając okolicę i wyczekując na wieści z biegu. Śledziliśmy gdzie są, jak im idzie i mocno trzymaliśmy kciuki. Wreszcie wszyscy spotkaliśmy się na mecie niecierpliwie wyczekując finiszerów. Co to były za emocje! To trzeba przeżyć żeby zrozumieć jakie to uczucie, kiedy na metę wbiega koleżanka czy kolega z drużyny, a ty cieszysz się tak bardzo jakbyś sam tego dokonał. To było niesamowite przeżycie. Po dniu pełnym wrażeń, nadszedł wieczór pełen powracających pytań o pogodę, ubiór, trasę i oczywiście: czy brać kije?! 😉
Rano budziki nie były potrzebne. Wszyscy wcześnie na równych nogach i nerwowe przygotowania. Trema objawiała się na różne sposoby: biadolenie, nerwowe pokrzykiwanie, milczenie w napięciu, czy zwyczajna głupawka. Trudno się dziwić. Sytuacja była nadzwyczajna. W końcu zbiórka, kilka zdjęć na pamiątkę, życzenia powodzenia od naszych wiernych kibiców oraz ultrasów i start. Trasa na początku długo w dół czyli pełen optymizm. Tak fajnie się leciało. Nic jednak nie trwa wiecznie, więc w końcu pojawiła się górka. Podbieg, a raczej podejście i zaczęła się walka. Zmagaliśmy się nie tylko z długimi podbiegami i zbiegami, kamieniami i korzeniami, ale przede wszystkim z samym sobą. Perspektywa 600 schodów tuż przed metą usytuowaną na Szczelińcu Wielkim, wymuszała przyjęcie strategi pozwalającej na zaoszczędzenie choć odrobiny sił na ich pokonanie. Ten bieg minął nam nadspodziewanie szybko. Wymagającą i urozmaiconą trasę pokonywaliśmy przy pięknej słonecznej pogodzie, co pozwoliło nam cieszyć się cudownymi widokami. Napotkani kibice, a nawet fotografowie żywiołowo nas dopingowali, wolontariusze byli przemili, a na mecie oprócz oczekujących rodzin i przyjaciół, z wielkim entuzjazmem witał nas pan prowadzący wraz z ekipą, która bardzo sprawnie obsługiwała przybywających biegaczy. Potem zejście ze Szczelińca i zakończenie imprezy. Żegnaliśmy się z postanowieniem, że koniecznie trzeba to powtórzyć, bo to była piękna przygoda. Mimo, że nogi długo bolały po tym wyczynie, to z pewnością dla wielu z nas jest to początek nowego etapu biegowego życia, w którym biegi górskie staną się jego ważnym elementem. Ostatecznie utwierdziliśmy się w przekonaniu, że tworzymy grupę ludzi, których nie tylko łączy wspólna pasja. Jesteśmy jak rodzina. Troszczymy się o siebie nawzajem, wspieramy, doskonale się razem bawimy i rozumiemy. To wielka wartość która ogromnie nas cieszy.
Szczególne słowa uznania należą się organizatorowi biegu czyli Fundacji Maratony Górskie oraz ekipie Załogi Górskiej. Ci fantastyczni ludzie stworzyli imprezę biegową, która zachwyciła nie tylko piękną lokalizacją, ale przede wszystkim wspaniałą atmosferą. Życzliwość, uśmiech i świetna organizacja to niewątpliwie ich atuty, które zachęcają do powrotu na organizowane przez nich biegi.
/Iza 🙂