VII Tyski Półmaraton

Pierwszy półmaraton – relacja

Półmaraton w Tychach – to miał być mój debiut na tym dystansie. Mało brakowało a miał być nie zamieniłoby się w był. Najpierw problemy z mięśniami od czwartku i walka z czasem . W końcu w sobotę wieczorem test – 2 km biegu wokół domu. Nie jest źle – da się biegać ale wolniej. Trudno będzie wolniej ale da się biegać !

Niedziela rano – fatalna pobudka. Bół gardła i głowy w skali do 10 oceniłbym na 7… Każdy krok przy chodzeniu powoduje tąpnięcie w głowie. Dramat. Tak się nie da biegać. Tak czy siak jechać muszę – nie można wystawić kolegów, których miałem zabrać po drodze. Ale z biegu nici. Kolejna godzina to katusze. Jak to ? Nie pobiegnę? Tyle oczekiwania i co ? W końcu zapada decyzja – biorę ze sobą sprzęt (w głębi ducha wiedziałem że jeśli wszystko wezmę to na 100% wystartuję tylko kiedy padnę?). Trudno zobaczymy. Na miejscu jeszcze pół godziny przed startem czuję się fatalnie. Ciągle boli głowa i ogólnie jestem rozbity.

W końcu przychodzi moment gdzie ustawiamy się do startu. Idę do tyłu – wiem że pobiegnę bardzo wolno – nie chcę nikogo blokować. Nagle staje się cud – starter rusza bieg i głowa przestaje boleć – zamiast ogólnego osłabienia jakby organizm wypełnia euforia. Pierwsza radosna nowina. Ruszamy. Tutaj jak w bajce „najpierw powoli jak żółw ociężale”. Przez pierwsze 2 km człapię na końcu stawki , gdzieś z przodu widzę oddalające się baloniki z napisem 2:15… Jednak człapię dalej i się nie przejmuję . Czytam swój organizm testuję nogi. Po 2 km czuję się fantastycznie. Tłum wokół dopingujący nas maruderów uskrzydla. Nie wiem czy nam na końcu stawki nie kibicowano mocniej i głośniej niż czołówce. Jest fantastycznie. Ktoś obok mnie już przechodzi do marszu, ktoś ciężko dyszy ale wszyscy walczą. Ja już nie czuję bólu głowy i nóg , więc postanowiłem lekko przyspieszyć. Bez szaleństw bo wiem, że nie mogę przedobrzyć. Czuję limit jak pojawia się ból w nodze lekko zwalniam. Obserwuję ludzi przy trasie. Najwspanialszy jest widok małych dzieci które dzielnie kibicują i wystawiają rękę do piątki – przybijam wszystkim dzieciakom. Tak mijają kolejne kilometry – nadal biegnę dosyć wolno ale już nie tak jak na starcie. Po drodze na mijankach pozdrawiamy się ze znajomymi z #czeladzbiega. Są już grubo ponad kilometr z przodu ale widać że szczerze mi kibicują i rozumieją że na ten dzień to i tak dobrze że jeszcze biegnę. W końcu wbiegamy nad jezioro. Tutaj ucinam sobie miłą pogawędkę z innym biegaczem. Jest dobrze – sił mam dużo jedyne ograniczenie to noga ale wystarczy nie przyspieszać zbytnio i da się biec. Jest dobrze a nawet bardzo dobrze. Na tyle że lekko przyspieszam. Już nie mam obawy że nie dobiegnę już czuję że noga wytrzyma. Zaczyna mocno padać ale jakoś mi to nie przeszkadza. Cieszy mnie bieg bo teraz biegnę swobodnie bez spięcia bez oczekiwania na ból i troszkę szybciej. Zbliżam się do dosyć dużej grupy biegaczy wśród których wyraźnie widoczny jest pomarańczowy balonik. Aha – myślę – doganiam na 2:15 – bo pamiętam że na ulicy byli daleko z przodu. Kiedy dobiegłem do grupy ze zdziwieniem stwierdziłem ,że na baloniku jest 2:00… Hmmm to kiedy było 2:15? Muszę troszkę zwolnić jest ciasno , są ogromne kałuże a ludzi naprawdę sporo. Przez 2 minuty biegłem z tą grupą i muszę pochwalić pracę prowadzących. Cały czas motywowali, rozmawiali z ludźmi. Widać że oni rozumieją jaka jest ich rola – mają pomóc spełnić marzenie innych o złamaniu 2 godzin. A to ktoś przyspieszył i słyszałem podpowiedź jednego z prowadzących: „spokojnie nie przyspieszamy”. Oni cały czas żyli ze swoimi biegaczami – w tym momencie to była ich grupa i robili wszystko żeby pomóc jak tylko się da. W końcu trasa zrobiła się trochę szersza i postanowiłem pobiec dalej. Zbliżałem się do punktu z nawodnieniem i zauważyłem coś fantastycznego. Z nieba woda lała się wiadrami. Z boku trasy stał mały chłopak – może 9 lat. W żółtym płąszczyku przeciwdeszczowym ale i tak już przemoknięty i pewnie zziębnięty, ale stał dzielnie i dopingował. Wystawił rękę żeby mu przybić piątkę – NO PEWNIE że przybiłem 🙂 To mój mały bohater półmaratonu w Tychach. Mógł siedzieć w ciepłym domku i grać na konsoli ale on dzielnie stał w ulewie i dopingował wszystkim – nam z tyłu z takim entuzjazmem jakbyśmy byli zwycięzcami. Zaraz , zaraz bo my jesteśmy zwycięzcami. Kolejne kilometry to już czysta przyjemność – powrót na ulicę – po drodze lekka górka ale co tam górka :). Na ulicy znowu ten tłum ludzi – oczywiście obowiązkowo trzeba przebiec przez bramę mocy :). Ostatni kilometr już puszczam nogi maksymalnie na ile mogę bez bólu. I już jest meta!

Czy był to mój wymarzony debiut? Nie – bo kto marzy o tym żeby biec z bolącymi mięśniami i potężną grypą? Nikt. To znaczy że co że żałuję ? Że się nie podobało? NIE. To był lepszy debiut niż sobie mogłem wymarzyć. Bo nie da się tego wyobrazić – to trzeba przeżyć. A że wynik nie taki jak sobie gdzieś zakładałem? Bez znaczenia. Będą kolejne starty – jak będzie możliwość to pobiegnę szybciej, ale ten dzień nauczył mnie też pokory – nie ma co niczego zakładać – trzeba wystartować i cieszyć się biegiem. Jeśli ktoś się zastanawia czy warto spróbować , czy da radę to powiem jedno – TRZEBA spróbować. Tego nikt Ci nie opowie to musisz przeżyć.

Relacja – Łukasz Kaszuba

VII Tyski Półmaraton