10 BYTOMSKI PÓŁMARATON

W okresie jesiennym imprez biegowych nie brakuje, więc po niedawnym półmaratonie w Tychach przyszedł czas odwiedzić Bytom. Klub reprezentowała pięcioosobowa grupa złożona zarówno z doświadczonych biegaczy (Mariola, Leszek i Marek), jak i z dwóch żółtodziobów (Konrad i ja).

W Tychach biegło mi się bardzo dobrze, więc do sobotniego startu chciałem poczynić podobne przygotowania. Dieta, zero alkoholu i dwa dni przerwy w bieganiu. W praktyce okazało się, że brakuje mi silnej woli, bo w czwartek zaliczyłem delikatną „szóstkę”, a w piątek wieczorem skusiłem się na lampkę wina.

Jeszcze w sobotę rano wszelkie znaki na niebie wskazywały na to, że będą idealne warunki do biegania. Było chłodno i pochmurno. Pogoda postanowiła jednak wszystkim zagrać na nosie i o godzinie 11.00, czyli z chwilą startu biegu wyszło słońce i do końca dnia nie odpuściło.

Nie wiedziałem czego się spodziewać po trasie, więc zdecydowałem, iż podobnie jak w Tychach zastosuję moją ulubioną i sprawdzoną taktykę „Run Forrest, run!!!”, czyli biec od początku ile mam pod maską a potem się zobaczy. Tym bardziej, że mieliśmy do pokonania dwie 10,5 km pętle, więc można było się oswoić z trasą.

Okazała się dość trudną. Było sporo, wymagających podbiegów zwłaszcza w pierwszej części, przez co była zdecydowanie trudniejsza technicznie od tyskiej. A jak jeszcze weźmiemy nienajlepsze warunki pogodowe, w których przyszło nam biegać to każdy z uczestników był świadomy tego, że nie będzie lekko, łatwo i przyjemnie

Pierwszą pętlę przebiegam bez żadnych przygód. Biegnie mi się bardzo dobrze. Oczywiście za szybko – ze średnią prędkością 4:40 (na jednym z kilometrów 4:10 !!!). W pewnym momencie wyprzedzam lidera naszej ekipy Marka, ale na najbliższym podbiegu oczywiście to on mnie mija pokazując mi miejsce w szeregu.

Pierwsze problemy pojawiają się przy rozpoczęciu drugiej, ostatniej pętli. Chyba linia mety, którą przebiegam zadziałała demotywująco. Siada psychika. Zaczyna też brakować sił. A tu teraz czeka na mnie 4 km podbiegu. Z każdym kilometrem według wskazań endomondo biegnę coraz wolniej (tempo około 5:10 – 5:20 min/km). Znika mi z pola widzenia Marek, a kolejni biegacze zaczynają mnie wyprzedzać. Zaczynam się faszerować wszystkim co mam pod ręką (a właściwie w pasie na brzuchu). Przy wodopoju pierwszy raz w życiu w trakcie zawodów się zatrzymuję: schładzam się gąbką i wypijam dwa kubki wody. Na szczęście tuż za nim jest kilometrowej długości zbieg prowadzący lasem, w którym można ukryć się przed słońcem i przede wszystkim odetchnąć, więc z nadziejami wracam na trasę.

Trzymam się pleców jakiegoś szybszego biegacza i łapię drugi oddech. Tuż przed nawrotką wypatruję w końcu Marka, czyli nie jest jeszcze tak źle ze mną. Zaczynam kalkulować. Jeśli ostatni, najtrudniejszy podbieg zaliczę w dobrym czasie to mogę liczyć na przyzwoity wynik na mecie.

Walczę. Choć łatwo nie jest. Podbieg jest dość długi. Po drodze widzę Mariolę i Leszka biegnących w stronę nawrotki. Oczywiście mocno mnie motywujących. Słyszę tez gdzieś krzyki Konrada.

Szczytuję w tempie 4:53 min/km. Jest dobrze. Jest bardzo dobrze. Teraz już z górki. Dosłownie. Ostatnie 4 km mają być bułką z masłem. Zaczynam po raz pierwszy myśleć, że może uda się zbliżyć do wyśrubowanego rekordu uzyskanego w Tychach.

Entuzjazmu wystarcza mi na… jakieś 2 minuty. Nogi odmawiają posłuszeństwa. Do tego biegniemy na tym ostatnim odcinku pod słońce. I jest stanowczo za gorąco.

Na ostatnim punkcie znowu się zatrzymuję. Na spokojnie wypijam trzy kubki wody. Do mety już niedaleko. 200-300 metrów przed sobą widzę Marka i próbuję się go trzymać. Gdzieś tam ktoś robi zdjęcie, więc jeszcze staram się resztkami sił zrobić dobrą minę do złej gry – chyba średnio to wyszło, bo w galerii fotografa (festiwalbiegowy.pl) można zobaczyć na zdjęciu jedynie moją jedną nogę.

W tym momencie morale szoruje o dno, a ja obiecuję sobie, ze Silesię w październiku potraktuję już rekreacyjnie.

Przed metą miła niespodzianka – szef imprezy Michał Napierała przybija każdemu finiszującemu piątkę. To naprawdę bardzo miły akcent. Z tego wszystkiego zapominam sprawdzić zegar na mecie. Dostaję medal, ale mnie bardziej w tym momencie interesuje woda. Gdzie są butelki? A jest!!! Trzeba sobie samemu nalać z beczkowozu. Tylko trzeba odstać swoje w kolejce.

Przybijam piątkę Markowi. Za chwilę wpadają na metę Mariola i Leszek, a potem także i Konrad. Prowadzący imprezę wyczytuje nazwę naszego klubu. Miło. Dostaję SMS-a z czasem: 1:43:02 !!! Poprawiam się o 20 sekund. Na trudnej trasie i w ciężkich warunkach. Pięknie !

Po posiłku rozchodzimy się by się przebrać – Leszek idzie do Castoramy wziąć prysznic siejąc pewnie popłoch wśród jej klientów. Lądujemy w znanej lodziarni. Lody, kawa, herbata – w końcu zasłużyliśmy spalając blisko 2 tys kalorii.

Finalnie lądujemy na parkingu czekając na ceremonię medalową i to na co wszyscy czekają na losowanie, w trakcie którego ma zostać ufundowana Toyota Aygo. Oczywiście zgodnie z oczekiwaniami każdy z nas wraca do domu swoim starym samochodem. Szczęście uśmiechnęło się do jakiegoś biegacza z Krakowa…

Podsumowując. O ile do Tychów prawdopodobnie nie wrócę, tak do Bytomia raczej chętnie przyjadę w przyszłym roku. Mimo dwóch pętli trasa jest bardziej zróżnicowana i dość wymagająca. Trochę ją zlekceważyłem, ale doświadczenie procentuje i następnym razem z przyjemnością zmierzę się z nią po raz kolejny.

relacja – Grzegorz Klejszta

Bytomski Półmaraton