Cykl biegów Nocna Wataha dla mnie osobiście zawsze wiąże się z przygodą. Pierwszy start zaowocował biegiem na orientację – nie zorientowałem się że już startujemy 😂
Drugi start to bieg po chorobie przed kolejnym porannym biegiem na trudnej trasie w temperaturze „minus nie wiem ile stopni”. Dlatego z niecierpliwością oczekiwałem co też tym razem się wydarzy? Tym bardziej, że organizator był zmuszony przenieść bieg w okolicę góry Biakło. Noc, wąskie ścieżki wokół góry? Hmmm zapowiada się cudownie.
Czeladź Biega w składzie Kasia Kaszuba, Katarzyna Romańska, Piotr Kraiński i Ja stawiła się na starcie.
Pogoda wydaje się idealna – cieplutko, piękny wieczór… Tylko co jakiś czas słychać krzyk (głównie płci pięknej) spowodowany atakiem oślepionego owada wielkości kurzego jaja 🙂 Sielanka i spacerki się kończą – czas na start. Ruszamy z kopyta bo początek trasy jest w miarę płaski. Pędzimy z rozwianym włosem z szerokim uśmiechem na twarzy i z myślą mamy moc, jesteśmy wielcy… Aż tu nagle…
Gdzieś za plecami ktoś krzyczy: „Ejjj to nie tuuuuu !!! Tam była wcześniej strzałka!!!” Chwilę zajmuje zanim zarejestrowane słowa zostały przez mózg zinterpretowane.
Uśmiech znika, w oczach panika – jak to??? Pędząca dotąd zgodnie ludzka rzeka zaczyna wpadać w szał – biegacze zaczynają poruszać się bez ładu i składu w różnych kierunkach. Wbiegam za większą grupką gdzieś w jakąś ścieżynkę, która szybko zamienia się w regularny las. Gdzie ja jestem? Ledwo się przeciskam między drzewami. Zaraz mnie jakiś wilk dopadnie i zje. Nie no tu nie może być trasy – wracam. Tylko gdzie ja mam wracać? Odwracam się a tam co? Nic. Tam już nikogo nie ma…
Kilka osób dziarsko przedziera się przez busz – wygląda jakby wiedzieli co robią. A co mi tam – idę z nimi. W końcu ja biegnę tylko 5km a jest też bieg na 15 może na mnie poczekają?
Przedzieramy się tak może minutę może dwie i nagle… przed oczami widzę sznur światełek!
Piękny widok. Jak sznureczek światła w ciemności. Już na azymut w kierunku światła jak ćma się kieruję i wpadam w rzekę światła stając się jego częścią. Ufff. Może nie zginę tu dzisiaj.
Dobra ale teraz trzeba nadrobić stracony czas. Tylko jak? Ścieżka wąska a ludzi tłum. Trudno trzeba biec poboczem – po trawie.
Jest w miarę płasko to pędzę jak szalony i w końcu wydostaję się na czoło tego pociągu z kilkoma jeszcze zagubionymi wcześniej duszyczkami. I wtedy dopada mnie niemoc. Jest gorąco, duszno i zaczyna się górka. Ta pogoń kosztowała wiele sił. Nie pomaga też głęboki piach na zbiegu przed końcem pierwszej pętli. Tak cierpiąc rozpoczynam drugie okrążenie z nadzieją, że tym razem jednak będę uważny i znajdę trasę. Udaje się nie zgubić jednak siły nie powracają. Podbiegi wypiętrzają się z każdym krokiem wydając się himalajskim szczytem, a odczucie temperatury można porównać do lasu tropikalnego. Jak zaraz nie padnę to będzie sukces. Mijam kolejny podbieg i zostaje tylko szalony zbieg do mety po głębokim piachu. Nogi latają jak chcą – nie jestem w stanie ich kontrolować – raz się kopnę w pośladek raz w łydkę – zastanawiam się czy mi zaraz nie odpadną? Jednak jakimś cudem udaje mi się przeciąć linię mety w jednym kawałku! Ufff jak zwykle Nocna Wataha nie zawodzi.
Zagubiona trasa i przedzieranie się przez gęsty las w nocy to jest to!!!
Wszyscy z naszej ekipy szczęśliwie kończą bieg. Wszyscy są zadowoleni z wyniku (a może bardziej z tego że znaleźli drogę do mety? Choć jak się okazało tylko ze mnie była taka sierota żeby się zgubić na trasie).
Relacja Łukasz Kaszuba