Ultramaraton DG24. Bieg 12h. Każdy ma swój Everest. Moim stał się w momencie powstania tej imprezy w ubiegłym roku, bieg 12 godzinny towarzyszący tej imprezie.
Postawiłem sobie dwa cele dotyczące tego biegu. Minimalny: przebiec dystans minimum dwóch maratonów czyli 84km i cel ambitny: złamać 100km. Pierwszy cel zrealizowałem. Drugi, cóż, nie udało się. Uznajmy zatem, że Everest zdobyty latem, a zimowe wejście zostawiam na później. Dodam jeszcze, że trenowałem do tego biegu przez ponad rok. Ciężko, sumiennie, nie zawalając ani jednego treningu.
Na imprezę pojechali ze mną Łukasz Nowak i Adam Kołodziejczyk, którzy byli moim suportem przez cały bieg. Dzięki chłopaki. Zajechaliśmy na miejsce, odebrałem pakiet, rozbiliśmy namiot, odprawa, przygotowaliśmy całą alchemię do żywienia, nawadniania i uzupełniania elektrolitów.
Punktualnie o 12 w nocy start. Nie myślę o dystansie, o czasie jaki pozostał do końca, nie liczę okrążeń. Pełny fan. Moja strefa komfortu to 30km, do tego dystansu była tylko czysta radość z biegu. Minął maraton, za chwilę pękło 50km, była godzina coś około 5.30. Wszystko super, zgodnie z planem, żadnego marszu tylko bieg. Cel ambitny w zasięgu ręki.
W tym momencie niestety zaczęły się problemy z żołądkiem. Na przemian mega kolka i ból brzucha. Zaburzyło to niestety bardzo proces nawadniania, bo po każdej próbie wypicia wody przychodziła fala bólu. Tak niestety było już do końca imprezy. Nadszedł nawet taki moment, gdzie przez jedno okrążenie przeszedłem do marszu, niestety ból był już taki, że musiałem, żeby nie zemdleć (nie mogę sobie tego wybaczyć do dziś, przecież płaciłem za bieganie nie chodzenie, hihihi ). Po jakimś czasie organizm zaczął trochę tolerować ten ból. Piłem, więc po trochu, zaczynało boleć, przechodziło, znów piłem, bolało więcej itd. Do tego wszystkiego doszedł jeszcze mój największy wróg: temperatura. Spadło mi tempo, i cały czas diabeł na ramieniu kusił: „Zobacz, inni idą, a Ty biegniesz, przestań, odpocznij” Nie poddałem się . Walczyłem do końca. Cały czas w biegu, bez marszu. Przyszedł czas, że osiągnąłem cel minimalny. 85km. Radość. Była jeszcze szansa na 100km. Szybka wizyty w toalecie i niestety po siku kontrolnym, gdy barwa moczu była brązowa i wskazywała na znaczne odwodnienie rezygnuję z ataku na setkę. Na szczęście zdrowy rozsądek wziął górę. Biegnę i nie przyspieszam, biegnę, aby już tylko dotrwać do końca.
Bardzo pomogła mi w tym, pięknym dopingiem ekipa #czeladzbiega, która od samego rana pojawiła się w naszym namiocie serwisowym. Dziękuję Wam 😍
Wreszcie wybiła godzina 12. Koniec. Udało się dobiec z wynikiem 94km. Jestem zmęczony, ale bardzo szczęśliwy. Jak na trzy lata biegania, po całym życiu na kanapie to dla mnie ogromny sukces. Nie udało się niestety złamać stówy, ale wisienką na torcie okazuje się, że zająłem 6 miejsce open i 3 miejsce w kategorii wiekowej M41-55. Szok i niedowierzanie. Jest pudło. Pojawiła się nawet łezka szczęścia.
Super impreza! Wracam tu za rok. Będę silniejszy, bogatszy w doświadczenia. Stówa musi pęknąć. Teraz czas brać się za trening. Odliczanie odpalone. Do startu zostało już niecałe jedenaście miesięcy…..
Relacja: Paweł Madetko