Kiedy pół roku temu zapisałem się na swój debiutancki maraton myślałem że to jeszcze tak dużo czasu do przygotowań. Tymczasem ten dzień już nastał i klamka zapadła. Trzeba się zmierzyć z królewskim dystansem.
Już dzień przed startem dopadły mnie myśli, że to jednak koszmarnie długi dystans. Czy dam radę to przebiec? Jaką przybrać strategię? Jakim tempem zacząć? Wszystkie te pytania zostały bez odpowiedzi w zasadzie aż do samego startu.
Tak się złożyło, że w tym roku jako jedyny reprezentant Czeladź Biega miałem wystartować w tym biegu. Pogoda na starcie idealna i już nie mogę się doczekać biegu. W końcu jest – ruszamy.
Pierwsze kilometry staram się biec bardzo spokojnie. Postanowiłem sobie dobiec do połówki całkowicie „świeży” dlatego pilnuje tempa i oddechu. Od czasu do czasu ucinam sobie pogawędkę z jakimś biegaczem.
Oglądam też strefy kibica a działo się tam wiele 🙂 A to ktoś na balkonie grał na trąbce, a to znowu cała orkiestra dęta wspomagała nas koncertem. Na około 21 km na rondzie ktoś rapował ale była to pełna improwizacja.
Słowa odnosiły się do aktualnej sytuacji na trasie – komentował biegaczy a wszystko starał się rymować. Nie no szacunek jeśli wymyślał tak na bieżąco przez cały bieg 🙂 I tak połówka minęła i wbiegliśmy na Nowy Świat.
Tłumy ludzi – większość zagrzewa nas do walki. Biegnie mi się ciągle dobrze i zaczynam wierzyć , że uda mi się dotrzeć do mety. W okolicach 30 km sielanka się kończy. Lekki podbieg w moich oczach rośnie i przeobraża się w szczyt.
Teraz już odwiedzam każdy punkt z wodą i trochę przedłużam pobyt w strefie odżywiania dając sobie trochę czasu na odpoczynek – nie za dużo – ale przejście przez strefę zajmuje mi jakieś 30 sekund. Strefa się kończy i trzeba biec dalej.
Po 35 km odzywa się ból pleców. Są głupie myśli stań odpocznij sobie… Ale udaje się je zwalczyć czymś w stylu: „ej stary pewnie ktoś tam ze znajomych pcha twoją kropkę. Nie możesz się obijać bo oni też mają ciekawsze zajęcia i nie będą w nieskończoność czekać” .
Musimy już wszyscy wyglądać mało ciekawie bo na pierwszych kilometrach kibice wołali do nas entuzjastycznie, krzyczeli: świetnie wyglądacie – dacie radę! Tu po 35 km już wygląda to inaczej. Część krzyczy że już niedaleko ale w oczach większości widać coś w stylu: „oj biedaki po co wam to? Zaraz padniecie…”. W końcu jest ! Tabliczka 40 km. O nie – teraz to już nie ma opcji – muszę dobiec.
Jeszcze tylko most małe kółeczko i ostatnia (długa bo długa ) ale prosta. Już nie ma co się oszczędzać. I jest! Ostatnia prosta – a na niej sadystycznie postawiona fałszywa meta 400m przed tą rzeczywistą.
Z wywieszonym językiem wpatrzony tylko w pierwszą bramę przebieram nogami, ale wiem że to nie koniec. Mijam pierwszą bramę i niby biegnę dalej a meta się nie zbliża. Co jest? To jakiś podstęp pewnie i mi tą metę odsuwają.
Wiem pobiegnę szybciej to ją dogonię 🙂 I zadziałało – meta się zbliża! Wtem słyszę z trybun głośne Łuuuukasz dajesz i aaaaa tata biegnij!!! Zmęczenie jakby nagle spadło ze mnie – czuję się jakbym zaczynał bieg. To Kasia i dzieciaki szaleją na trybunie!
Już lekkim krokiem biegnę do samej mety! Udało się! Przebiegłem MARATON. Przebiegłem ponad 42 km! To nie jest normalne – przecież to kawał drogi – ale się udało!
relacja Łukasz Kaszuba