Z pozoru zwykły górski półmaraton. Dystans 22 kilometry, 1100 metrów przewyższeń. Przebiegłam go w ubiegłym roku i może miałam wtedy słabszy dzień, ale zapamiętałam go jako najtrudniejszy bieg na jakim byłam.
Trasa jest trudna, a jej znakiem rozpoznawczym jest bardzo długie i strome podejście na Orłową, które odbiera biegaczom sporo siły i zdaje się nie mieć końca. W tym roku Malina chciał tam wrócić, więc postanowiłam mu potowarzyszyć i odegrać się na Orłowej. Na wspólną wyprawę dała się jeszcze namówić Wiola, która w górach czuje się jak ryba w wodzie. Moje bojowe nastawienie do tego biegu mocno osłabiły padające od tygodnia deszcze. Było jasne, że to będzie błotna przeprawa. Na dodatek w dniu startu nie przestało padać. Deszcz towarzyszył nam cały czas. Sprawił że piękne górskie widoki schowały się za chmurami, a większość trasy zamieniła się w górskie strumyki. Błoto było wszechobecne. Jednak my, waleczni biegacze amatorzy, uzbrojeni w odpowiednie buty, ubrania i pogodę ducha, pokonaliśmy Orłową. Malina i Wioletta w pięknym stylu i czasie dobiegli na metę. Ja oczywiście później, ale z czasem lepszym niż rok temu. Mimo błota i deszczu biegło się bardzo dobrze i wszyscy wróciliśmy z tej imprezy bardzo zadowoleni.
Na pochwałę zasługują organizatorzy, wolontariusze i fotografowie, którzy pomimo deszczu i chłodu znakomicie się spisali. Polecam ten bieg. Zapada w pamięć 😉