Wstęp może i będzie mało sportowy, ale wiadomo, że nie każdy sportowiec świeci przykładem, a już tym bardziej taki sportowiec -amator jak ja.
Jeśli stoicie przed jakimś dylematem i trudną decyzją (niekoniecznie sportową) proponuję napić się lampki wina lub opróżnić kufelek piwa. Jeśli poczujecie przypływ takiej „dobrej i pozytywnej” energii to jest dobry moment na podjęcie decyzji (oczywiście niektórzy z was będą potrzebować większej ilości ww płynów).
Wszystko co zdecydujecie w tej danej chwili będzie wam się wydawać słusznym wyborem. Inna sprawa kiedy procenty przestaną działać będziecie z pewnością… żałować. 🙂
Tak właśnie zazwyczaj wyglądały u mnie okoliczności zapisywania się na bardziej wymagające biegi. Najpierw euforia, że jadę na zawody, potem im bliżej zawodów wyrzuty sumienia („po co mi to potrzebne”), ale po ukończeniu radość i … szukanie kolejnych imprez, mimo tego, ze nogi jeszcze nie doszły do siebie (mnie po sobocie jeszcze się trzęsą).🙂
Tak było z moim pierwszym półmaratonem w Dąbrowe Górniczej w 2018 (ale ten czas leci), czy maratonem w Krakowie rok później.
I tak oczywiście było z moim startem w Gorce Ultra-Trial na dystansie 48 km. I choć w mojej „karierze” mam już zaliczone dłuższe dystanse, ale ten ze względu na znaczne przewyższenia (2500m) wydawał się najtrudniejszą próbą. I taki był.
Nasza trójka (Madzia Oleszek, Michał Szczęśniak i ja) stanęła na starcie w wyśmienitych humorach, mocno zmotywowana i z określonym celem do wykonania. Trzy przeciwieństwa biegowe. Magda – filigranowa, prawdziwa weteranka biegowa, która przeleciała już chyba wszystkie góry w Polsce. Michał – głodny sukcesu, młody/stary wilk, dla którego miał to być górski debiut, ale wiedzieliśmy, ze doskonale sobie poradzi.
I ja. Amator udający sportowca z prawdziwego zdarzenia, dla którego już dawno przestały się liczyć osiągane wyniki, a jedynym mottem, które mi przyświeca to „biegam, żeby móc dużo jeść” . 🙈😉
A dlaczego Gorce? Bo uwielbiam to pasmo górskie, ale tej części nie miałem okazji poznać. Nie dość, że byłem po raz pierwszy na Lubaniu (ach ten niezapomniany widok na Tatry), to organizatorzy pokazali zwłaszcza w drugiej części trasy mniej znane zakątki tej części Beskidów.
No właśnie …druga część trasy. Wszyscy wskazywali, że podejście na Lubań (1225m) tuż po starcie jest najgorszym jej fragmentem. Faktycznie trzeba pokonać ponad 800 m różnicy poziomów na 6 kilometrach, ale to jest początek biegu, więc wszyscy mają jeszcze sporo sił i jakoś to da się przeżyć.
Natomiast za Przełęczą Knurowską organizator sprawił nam prawdziwy rollercoaster. Cztery mocne i ostre podejścia. I tyle samo stromych i niebezpiecznych zejść. Po błocie, kamieniach i korzeniach drzew. Prawdziwa jazda bez trzymanki.
Ktoś ostatnio mnie zapytał „Po co Ci to?”. Odpowiedziałem: „Sam nie wiem”. Bo w zasadzie mógłbym w tym czasie zająć się czymś mniej męczącym jak chociażby poczytać książkę 😌
Ale jest coś takiego, ze czasami chcę się zmierzyć z jakimś wyzwaniem i udowodnić sobie, że jestem w stanie przekraczać granice własnego komfortu. Nie robię tego dla innych, żeby potem się tu i ówdzie tym chwalić, czy też po to żeby mi zazdrościli, albo wzbudzać szacunek wśród znajomych.
Robię to tylko i wyłącznie dla siebie. Daje mi to siłę i wiarę w siebie. Bo im trudniejsze wyzwanie przed nami tym potem większa radość z sukcesu jakim jest ukończenie biegu.
A dla mnie start w tym biegu był wyjątkowy i cholernie potrzebny.
A najpiękniejszym momentem po biegu (oprócz tego, że te „męczarnie” już są za nami) jest wspólne biesiadowanie. To nic, że każdy jest spocony, brudny i pachnie swoimi unikalnymi wydzielinami. Dzielimy się swoimi wrażeniami opowiadając o tym co nas spotkało dobrego lub złego po drodze.
To daje naprawdę sporo radości. I kopa. Takiego pozytywnego. To są niezapomniane chwile, które na długo zapadną nam w pamięci.
Kończąc moje przydługie (jakby to powiedziała pewna osoba) „wywody” słów kilka o organizacji.😉
Liga Mistrzów. Wszystko na najwyższym poziome. Obsługa, przygotowanie i oznaczenie trasy, punkty odżywcze (nawet ten krupnik wybaczam), wspaniali wolontariusze czy medale.
Wielkie dla Was pokłony.
I dziękuję moim współtowarzyszom doli (i niedoli) za fantastyczny wyjazd i kolejną przygodę. Chętnie gdzieś jeszcze z Wami pojadę 😉
A poniżej przesyłam link do mojej relacji filmowej z tego biegu, która jest dużo lżejsza w odbiorze niż powyższe wypociny. Może ktoś jeszcze nie widział:-)
Relacja Grzegorz Klejszta










