Dystans 80km. Przewyższeń 2700m. Limit 15 h.
Pierwszy raz mam problem z napisaniem relacji z biegu. Ktoś się zapewni oburzy: „Jak to? Tyle biegłeś i nie masz o czym pisać”. Oczywiście, że mam. Tylko nie wiem od czego zacząć. Tyle niesamowitych emocji i wrażeń. 🙂
A po drugie trzeba tak to zrobić by nie zanudzić moim tekstem, a jednocześnie ma to być dla mnie miła pamiątka, bo nie wiem jak Wy, ale ja bardzo lubię wracać do moich starych relacji i wspominać poprzednie zawody.
Ale do rzeczy…
Obecność na Ultrakotlinie to w dużej mierze zasługa Madzi i Michała, którzy namówili mnie na udział w tej imprezie, ale i ja miałem ogromną chęć sprawdzenia się, czy stać mnie na coś więcej niż to co do tej pory biegałem.
Sporo czasu w tym roku poświęciłem na przygotowania i po udanych startach na Roztoczu i w Gorcach (poczułem, ze jest jeszcze potencjał i sporo mocy) postanowiłem się zmierzyć się z poważniejszym dystansem. Po prostu się sprawdzić.
Ale tradycyjnie jak to u mnie im bliżej imprezy tym entuzjazm spadał coraz bardziej i zacząłem tracić wiarę w siebie, ze podołam trudom trasy. A do tego w piątek, czyli dzień przed startem złapał mnie jakiś wirus. Czułem się jakby mnie coś brało. Miałem dreszcze. Balem się, że skończę jak w Stołowych dwa lata temu kiedy musiałem zejść z trasy.
Sobota 4:30 pobudka. O 5:15 autobus zawiózł zawodników na miejsce startu. Tam musieliśmy poczekać prawie godzinę do rozpoczęcia biegu. Niestety na dworze. Start 7:00. I lecimy.
Trasa prowadzi z Janowic położonych u podnóża Rudaw Janowickich przez Góry Kaczawskie, Izerskie, Karkonosze aż do centrum Szklarskiej Poręby.
Plan był taki, by zacząć spokojnie i oszczędzać się na początku, co nie było takie proste, bo organizatorzy zwracali uwagę na limity na punktach kontrolnych, więc trzeba było cały czas kontrolować swoje wyniki. Na drugim punkcie limit wynosi 4:00, ja miałem 3:45. Gdybym go przekroczył zostałbym ściągnięty z trasy.
Na szczęście na następnych punktach tolerancja była większa i można było bardziej skupić się podziwianiu gór. A uwierzcie jest co oglądać – widoki na Karkonosze i Kotlinę Jeleniogórską są niezapomniane. A po drodze mnóstwo perełek jak np. schronisko Perła Zachodu nad Jeziorem Modre, Zakręt Śmierci i Wysoki Kamień w Górach Izerskich, Polana Jakuszycka…
Jeszcze jeśli dodam do tego, ze miałem okazję podziwiać wschód i zachód słońca to ktoś jeszcze pomyśli, ze było całkiem romantycznie.
Czy były chwile zwątpienia? Oczywiscie, że tak. Na 18 km: „przecież jeszcze ponad 60 km, a ja już mam dość” i na 59 km „ileż można podchodzić pod tę górę”.
Ale cieszę się, że były to tylko chwilowe słabości. Związane bardziej z psychiką. Prawdę ktoś kiedyś powiedział, że o sukcesie na takich dystansach decyduje głównie głowa.
Fizycznie przez cały bieg czułem się świetnie. Nic nie bolało. Nogi mnie niosły. Żadnych skurczy.
Po raz kolejny byłem zaskoczony tym, ze podobnie jak na Roztoczu i w Gorcach najwięcej sił miałem na końcu, tak jakby zbliżająca się meta mnie motywowała do jeszcze większego wysiłku.
Ostatnie kilometry choć prowadziły głownie w dół, to był to najtrudniejszy odcinek na trasie. Stroma ścieżka prowadziła śladem starego toru saneczkowego, a na niej same kamienie, głazy, korzenie, gałęzie, błoto, kałuże i inne tego typu atrakcje.
A że pokonywałem go w ciemności to zabawa była przednia. Od Michała, który biegł tę trasę trzy godziny wcześniej dowiedziałem się później, ze był świadkiem kilku niebezpiecznych i krwawych upadków.
Na metę wpadłem po 12 godzinach i 26 minutach wspólnie z poznanym na ostatnim kilometrze biegaczem z Bydgoszczy. Stwierdziliśmy, że w parze nasz finisz będzie bardziej spektakularny (jakkolwiek to brzmi).
A na mecie niespodzianka – znajomi z pracy (dzięki Aga). Wspólne zdjęcie. Żurek i piwko w knajpie w towarzystwie innych biegaczy. I powrót do pokoju, gdzie Michał czeka z nagrodą (wiem, to też źle brzmi).
Każdemu z nas udaje się zrealizować cele. Michał świetnie pobiegł na 56 km, a Magdzie udaje się przebiec aż 180 km.
Organizatorom należą się brawa za kapitalną imprezę. Nie ma się do czego doczepić. Wszystko dopięte na ostatni guzik. Punkty żywnościowe wypasione. Było to co lubię najbardziej: kabanosy, pomarańcze, czekolada, pomidory i cola – tym głownie żywiłem się przez te 12 godzin.
I oczywiście cudowna herbata na ostatnim punkcie na 65km. Po niej wstąpiły we mnie jakieś nowe siły.
Dzięki wszystkim za trzymanie kciuków i wiele ciepłych i mobilizujących wiadomości, które otrzymywałem w trakcie biegu (od żony i znajomych).
Jakie cele na przyszłość? Ultrakotlina pokazała, że te 100 km jest coraz bardziej realne, więc może spróbuje gdzieś w przyszłym roku …
Póki co w tym roku zajmę się spokojniejszymi rzeczami: czytaniem i zbieraniem znaczków 🙂
Relacja Grzegorz Klejszta









